O tym, jak pokonuje się biegiem dystans liczący 100 kilometrów, co przeżywa się będąc na trasie, debiucie w górskim ultramaratonie i dalszych planach na mordercze trasy biegowe rozmawiamy z Ireneuszem Dzienisiewiczem, uczestnikiem tegorocznej edycji Biegu 7 Dolin, który odbył się 9 września w Krynicy – Zdroju.
– Maratony stały się za krótkie?
– Swoją biegową przygodę zacząłem w 2002 roku i od samego początku planowałem biec w stronę ultramaratonu. Już wtedy wiedziałem, że są to biegi zarezerwowane dla ludzi w okolicach 40. roku życia i z kilkunastoletnim doświadczeniem biegowym ulicznym. Na Bieg 7 Dolin zapisałem się już 3 lata temu, ale z różnych powodów nie wystartowałem. Trochę to odkładałem, aż przyszedł czas na podjęcie decyzji o realizacji jednego z moich celów.
– Start i 100 kilometrów do pokonania. Jak wygląda taki bieg?
– Biegam od 16 lat, a tu nagle okazało się, że uprawiam zupełnie inną dyscyplinę sportową. Jadąc tam myślałem, że przygotowanie z biegów ulicznych przełoży się na biegi górskie: że będę miał wytrzymałość, że będę w stanie podbiegać pod górki i zbiegać z nich. A na miejscu okazało się, że biegi górskie mają się do biegów ulicznych tak, jak tenis stołowy do tenisa ziemnego. To zupełnie inna dyscyplina sportowa. Dopiero tam na trasie dotarło do mnie, że jestem w niej debiutantem. Wystartowaliśmy o godz. 3 nad ranem, z deptaka w Krynicy – Zdroju i tam też finiszowaliśmy. Trudność biegu polegała na tym, że na odcinku stu kilometrów mieliśmy 4500 metrów przewyższeń. To największa suma przewyższeń w biegach górskich organizowanych na 100 km w Polsce. Na świecie istnieje klasyfikacja do ultramaratonu wokół Mont Blanc. Zanim w nim się wystartuje, trzeba zebrać punkty w trudnych biegach. W każdym można zdobyć od 1 do 6 punktów. Bieg 7 Dolin daje ich aż 5. Wszystko, co o nim wcześniej czytałem, okazało się nieprawdą. Było jeszcze trudniej. Wystartowaliśmy w nocy, na głowach mieliśmy „czołówki” i już na samym początku nawet 10-kilometrowe podbiegi z długimi zbiegami. Później wschód słońca i piękne widoki górskie, które wraz z pojawiającym się zmęczeniem są coraz mniej widoczne. Pierwsze punkty z napojami i jedzeniem: arbuzy, banany, później kabanosy, rosół, ziemniaki gotowane z solą i tak w każdej dolinie, a było ich 7. Zmęczenie rosło, a co za tym idzie – każdy kolejny podbieg był trudniejszy do pokonania od poprzedniego i tak przez 100 kilometrów.
– Ile czasu minęło od przekroczenia mety?
– Trwa druga doba. Minie ona o godz. 18, bo tak skończyłem bieg. Jestem więc jeszcze „na świeżo”.
– Zmęczenie zdążyło już odejść?
– Gorączka minęła, bo po biegu gorączkowałem, co jest typowym objawem dla ultramaratończyków. Nogi bolą nadal. Stać nie mogę, siedzieć nie mogę, jest trudno. Już się wyspałem, zaczynam jeść normalnie i akurat z tego powodu jestem zadowolony. Na takim biegu wysiadają nogi – nie mogą biec pod górę, po płaskim, ale radziłem sobie ze zbieganiem. Plecy – nic nie trzyma, ciało zaczyna się wyginać, wisi. Żołądek niczego nie przyjmuje – skręca, boli, a trzeba wlewać w siebie płyny. Wysiadają poszczególne elementy naszego ciała, ale głowa pcha to wszystko do przodu.
– I mimo to już myślisz o kolejnym starcie?
– Tak, oczywiście. Od początku wiedziałem, że będzie bolało. To nie jest tak, że pojechałem, wystartowałem i jestem strasznie zaskoczony, że po biegu mam samopoczucie, jakbym zderzył się z ciężarówką. Wiedziałem, że będę rozbity fizycznie, że będę też wyczerpany psychicznie, bo taki bieg wymaga ciągłego skupienia. Trzeba patrzeć, żeby się nie przewrócić, bo szlaki są zabłocone, bo są kamienie. Ale chciałem tego, dążyłem do tego, cel zrealizowałem i stawiam sobie kolejne wyzwania. Chcę to powtórzyć szybciej, lepiej i szukać kolejnych biegów.
– Teraz ultramaraton, a co po nim?
– To jest już praktycznie końcówka, jeśli chodzi o etapy wspinaczki biegowej. Mam jeszcze parę celów. Na pewno będą to biegi 24-godzinne. Interesują mnie kilkudniowe rajdy, np. Maraton Piasków na Saharze. Ale do tego muszę dochodzić przez wiele kolejnych lat. Na razie na jakieś 4 – 5 lat zatrzymuję się na setkach górskich i w nich będę się doskonalił. A jak pojawią się problemy motywacyjne do biegania kolejnych, przeniosę się na biegi 24-godzinne, może Spartathlon Ateny – Sparta. Takie bieganie ekstremalne od samego początku mnie kręci.
– A gdybyśmy chcieli o Biegu 7 Dolin rozmawiać liczbami: Jakie masz statystyki?
– Obudziłem się o godz. 1.30 w nocy. Zasnąłem po ok. godz. 23. Tak wyglądała mój dzień startowy. Cały czas na nogach, w biegu. Spaliłem 10 tys. 400 kalorii, schudłem 5 kilogramów. Biorąc pod uwagę, że wypiłem kilka litrów płynów i sporo zjadłem, to „przepaliłem” ich w sumie kilkanaście.
– Jak radziłeś sobie z motywacją na trasie?
– Cały czas do siebie mówiłem „Bądź skupiony”. Jak pojawiała się jakaś zapaść, a organizm odmawiał chęci do dalszego biegu, zwalniałem, a wręcz szedłem w tempie spacerowym, żeby się odbudować.
– Zdarzyły się jakieś ciekawe przygody na trasie?
– Była nią jedna z trudniejszych prób, nieco żartobliwa. Przebiegałem w okolicach 65 kilometra, przy sklepiku w jednej z miejscowości. Stało tam dwóch biegaczy z setki, z piwem w dłoniach i wołali: „Daj spokój, chodź do nas. My już mamy dość. Za szybko zaczęliśmy, koledze padły stopy…”. Bardzo kusili, żeby zrezygnować. To był naprawdę trudny moment, gorąco i 35 kilometrów biegu przede mną, a tu zimne piwo. Ciekawy był też moment, w którym wypadł mi „szot” z magnezem, taka maluteńka buteleczka. Chciałem schylić się po niego i nie mogłem. Dobiegło dwóch innych biegaczy z czerwonymi numerami, którymi oznakowani byli setkowicze. Oni również mieli problem, by się schylić. Staliśmy we trzech i patrzyliśmy na tego szota lezącego w trawie. Już miałem go sobie odpuścić, bo nikt z nas nie był w stanie go podnieść. Akurat podbiegła miła pani z dystansu 34 kilometrów. Rześka i pełna energii, bo miała za sobą dopiero kilka kilometrów. Uprzejmie podniosła szota, a ja jej pięknie podziękowałem i poczłapałem dalej.
– Który moment był najtrudniejszy?
– Okolice 70. kilometra. To była straszna zapaść. W tamtym momencie ważyło się, czy dam radę dobiec do końca. Złamało mnie totalnie: wysiadły mi nogi, zaraz po nich zaczęły siadać plecy, kompletnie nie miałem sił na jakąkolwiek aktywność fizyczną. Wtedy naprawdę czułem, że jest bardzo źle. A to spowodowane było moim błędem. Miałem przepak, gdzie przebrałem się z cieplejszych rzeczy w lekką koszulkę. Było już 28 stopni ciepła, a w nocy, na szczytach mieliśmy tylko 2. Spędziłem tam za dużo czasu i za bardzo się rozleniwiłem. Na trasę wróciłem o kilka minut za późno. Efekt był taki, że organizm potrzebował blisko godziny, zanim wrócił na obroty, które miałem przed przepakiem.
– Wspomniałeś, że biegi górskie znacznie różnią się od biegów ulicznych. Nie było nic, co się przydało z dotychczasowego doświadczenia?
– W 16-letnim bieganiu ulicznym na pewno nauczyłem się odporności psychicznej i radzenia sobie z dystansem, co na pewno ułatwiło mi zadanie w trudnych momentach. Natomiast jeśli chodzi o przygotowanie czysto fizyczne i siłę biegową – to są zupełnie inne akcenty. Na Mazurach nie mamy warunków, żeby solidnie potrenować pod biegi górskie. Nasze najlepsze podbiegi mają po 700 – 800 metrów, a w Biegu 7 Dolin miałem 9-kilometrowe. W naszych, mazurskich warunkach to jest nie do nadrobienia. Pomógł mi też Wiesiek Rusak i jego Zmarzliny, w których miałem okazję kilkakrotnie wystartować na dystansie 50 – 60 kilometrów.
em
Fot.: Archiwum prywatne