Rak – tu nie ma wyboru

Z Martą Nowak, żoną i matką pięciorga dzieci, która od pół roku zmaga się z doświadczeniem choroby onkologicznej rozmawiamy o przeżywaniu tych doświadczeń w rodzinie, o sile wspólnoty Kościoła i darach, jakim jest drugi człowiek.

 

Od kilku miesięcy zmagacie się jako Rodzina z „Gustawem” – tak nazwałaś swojego raka. Wydaje mi się, że nie znam osoby, która gdzieś nie byłaby dotknięta chorobą onkologiczną, przynajmniej przez kogoś bliskiego. Czy można oswoić chorobę?

 

Miłujcie nieprzyjaciół swoich. Znacie to zapewne doskonale. Idąc za tym, staram się pokochać swoją chorobę i właśnie ją oswoić. Bo o ile na dolegliwości bólowe są medyczne możliwości, o tyle bólu, takiego emocjonalnego, już nie można zagłuszyć tabletką. Na tym polu potrzebuję otwartości serca, zaufania Panu Bogu i sobie. Jeśli wypełniam swoje serce Bożą miłością, to taki „Gustaw” staje się w konsekwencji tylko jakimiś przystankiem na drodze życia. I może właśnie fakt, że nie wiem, ile ten przystanek potrwa, sprawił, że nadałam imię temu mojemu guzowi, bo tak łatwiej było nam go przyjąć do naszej rodziny, jako doświadczenie, które z czasem stanie się częścią historii naszego życia. Bo „Gustaw” sporo początkowo namieszał, ale szybko pokazaliśmy mu, jakie reguły gry panują w naszym domu. Owszem, dostosowaliśmy różne działania do niego, ale nie daliśmy się zdominować. Wiadomo – zmieniamy pewne plany, nawyki: bo trzeba jechać do lekarza, bo nagle trafiam do szpitala itp., ale nasza rodzina trwa dalej w swoich pasjach (chociażby planszówki), w codzienności – szkoły dzieciaków czy pracy Jacka. Nie położyliśmy się wszyscy do łóżka i czekamy, bo mamę dotknęła choroba. Rozmowa i wspólna relacja pozwoliła bez burz poukładać to wszystko ciut inaczej, ale po naszemu. Choroby onkologiczne są dziś bardzo powszechne i dostrzegałam to. Jednak osobiste zetknięcie się na oddziale podczas chemioterapii z innymi chorymi i rozmowa z nimi pokazuje mi, jak każdy z nas ma na to swój sposób. Moim i mojej rodziny jest polubienie „Gustawa”.

 

Czym są dla Ciebie  słowa ks. Jana Kaczkowskiego: „Szału nie ma, jest RAK” i w ogóle Jego doświadczenie?

 

Kiedy paręnaście lat temu zaczęły pojawiać się książki ks. Kaczkowskiego, „wchłonęłam” je jednym tchem. Wtedy nie przypuszczałam, że Jego historia, stanie się częścią mojego życia. Bo nie ma co słodzić. Pewne jest to, że pierwszej diagnozie towarzyszy szok i niedowierzanie. Życie staje pod znakiem zapytania – i co teraz? Wszystko się zmienia. No i właśnie szału nie ma, gdy moje aktywne życie na wielu płaszczyznach zostało nagle ograniczone i takie, powiedzmy sobie jasno, niepewne. I w tym doświadczeniu, po usłyszeniu diagnozy ks. Kaczkowski stał mi się jeszcze bardziej bliski. Sięgając ponownie po jego książki, odkryłam w nich pewne rzeczy na nowo. Kiedy parę lat temu były dla mnie biografią życia wspaniałego kapłana, dziś stały się częścią mojego obrazu życia z Panem Bogiem, życia Kościoła i w Kościele. Ks. Kaczkowski pomimo świadomości ciężkiej choroby i nieuchronności końca życia tu na ziemi, służył innym, wyciągał innych z różnych dołów duchowych i fizycznych i to jest dla mnie cudowne świadectwo, które zawsze będzie moim motorem napędowym.

 

Piszesz na fb informacje, co się dzieje z „Gustawem”, jaka jest Twoja sytuacja. To taki „dziennik pokładowy”. Skąd taki pomysł?

 

Proza życia. Przez 44 lata życia nazbierało się przyjaciół, znajomych. Jak pocztą pantoflową i smsową zaczęły się roznosić wieści, że zachorowałam, to codziennie miałam mnóstwo wiadomości ze słowami wsparcia, ale też pytań: jak się czujesz? Czy czegoś potrzebujesz? Co mówią lekarze?, itp. W pewnym momencie stało się bardzo trudne odpisywanie wszystkim z należną uwagą i wyczerpująco. Dlatego wrzuciłam pierwszy wpis na Fb i okazało się, że ta forma świetnie się sprawdza i poszło dalej. A dla mnie to też na pewno forma terapii i możliwości kontaktu z innymi zwłaszcza, gdy przychodzą chwile trudne, niemoc fizyczna. Ale też, kiedy dzieją się rzeczy piękne w naszym życiu. Bo pomimo choroby, doświadczam każdego dnia też radości życia. Jestem stadnym stworzeniem i lubię być z ludźmi. Dzięki temu „dziennikowi” –  jak go nazwałaś, czuję, że nie tracę kontaktu mimo, że nie mogę się ze wszystkimi spotkać. I tak stałam się taką „onkocelebrytką”, w swoim lokalnym środowisku.  Doskonale się przy tym bawię, chociażby organizując konkurs na wiersz  o „Gustawie”, czy włączenie się w akcję „Paczuszka dla maluszka”. To wszystko przychodzi spontanicznie i daje dużo radości.

 

W rozmowach Twoi znajomi powtarzają, że to, że właśnie Ciebie, Was jako rodzinę to spotkało, jest bardzo niesprawiedliwe. Dopuszczasz takie myśli do siebie?

 

Podobnie jak ks. Kaczkowski jestem daleka od wizji Kościoła cierpiętników i zwalania wszystkiego na krzyż, na konieczność ponoszenia ofiary itp. Dla mnie cierpieniem byłoby prześladowanie za wiarę. A to, że zachorowałam, jest konsekwencją splotu różnych wydarzeń chociażby moich emocji, dolegliwości układu trawiennego czy tzw. stylu życia. Absolutnie nie jest to, jak niektórzy mówią „dane mi przez Boga” albo tym bardziej „kara Boża”. Jezus szedł i uzdrawiał, a nie rozdawał na prawo i lewo choroby i ja się tej prawdy ewangelicznej trzymam. Owszem, padło na samym początku pytanie – Boże, dlaczego ja? Ale to bardziej w kontekście tego, że znam siebie – nie lubię dentysty, szpitali (chociaż tam pracuję…). Jestem mało wrażliwa na ból, więc wiedziałam, z czym wiąże się leczenie nowotworu. Dlatego też  zaakceptowanie mojej obecności w tym systemie było początkowo trudne, ale absolutnie nie związane stricte z pojęciem jakiejś niesprawiedliwości. Bo czy zamiast mnie mógłby mój sąsiad, czy mąż zachorować? Tu nie ma wyboru. Tu jest stan zastany i żyjemy dalej.

 

Kiedy moja znajoma wychodziła z raka, powiedziała, że do czasu choroby tak naprawdę nie wiedziała, jak smakuje życie. Dopiero teraz czuje zapach i smaki życia. A Tobie, jak smakuje dzisiaj życie?

 

Choruję od pół roku. A od dwóch lat miałam różne problemy trawienne, które już zaczęły mi ograniczać to, co lubię, czyli pojeść smacznie, ciekawie. Życie moje miało smak różnych potraw, które przygotowywałam z radością innym, ciesząc się ich obecnością. I to ograniczenie wynikające z choroby bywało, że mnie frustrowało. Ale w miarę upływu czasu opracowałam sobie metody, że nie muszę tracić tego smaku życia, który do tej pory miałam. I chociaż specjalnie zobrazowałam go chwilę wcześniej poprzez kulinaria, to ten smak miał dla mnie przede wszystkich charakter spotkań z drugim człowiekiem, czy to w rodzinie, we wspólnocie Domowego Kościoła, czy z przyjaciółmi. Służba drugiemu, ale taka dobrze pojęta: z miłości dawać siebie – była i jest obecna w moim życiu i wynika z serca, z charyzmatu Ruchu Światło-Życie. Także pomimo początkowych trudności z kontynuacją „życia na pełnej petardzie”,  małymi krokami wracam, układając to wszystko sobie na nowo i akceptując pewne ograniczenia. A czasem po prostu działając z drugiej czy trzeciej nawet linii. Ale moje życie zawsze miało smak i zapach. Zawsze cieszyło mnie życie.

 

W tej chorobie jest wiele niewiadomych i wiele cierpienia. Co dodaje Ci sił do przezwyciężania tych chwil, dni…?

 

Czasem po prostu trzeba usiąść i popłakać, wyrzucić emocje, dać sobie godzinę na opanowanie niemocy fizycznej i duchowej, by potem dalej iść na miarę swoich sił. Jestem na lekach przeciwbólowych i one ogarniają moje cierpienie fizyczne. Natomiast wszystkie niewiadome i niepewności oddaję Panu Bogu i ludziom. Dobrze jest przegadać sobie z Jezusem tematy na adoracji czy ze Słowem Bożym, ale też dobrze oddać to ludziom, podzielić się tym, co leży na sercu. I niekoniecznie oczekiwać rozwiązań, złotych środków. Wystarczy, że ktoś jest. Moja wiara jest zdecydowanie „stadna, wspólnotowa”. Chcę być z innymi, towarzyszyć im i pozwolić też, by asystowali mi w różnych trudnych i radosnych doświadczeniach. Siła więc w Bogu i Bożych ludziach. A ludzie, którzy mi towarzyszą, nie zawsze są związani silnie z Kościołem czy deklarujący swoją wiarę. Ale to są dobrzy ludzie. W ich sercach jest wyryte przykazanie miłości. I to jest też bogactwo tego świata, które mnie cieszy. Odkrywanie dobrych serc innych. To też daje mi siłę – wiara, że świat jest dobry, że ludzie są dobrzy, chociaż rzadko się o tym mówi.

 

Bardzo wiele osób modli się o cud dla Was. Modli się o siły do przetrwania tego doświadczenia. Są też i tacy, co kłócą się z Bogiem. A jeszcze inni mówią, że dopiero teraz widzą, że bez Boga to się nie da tego ogarnąć i jakoś Wasze doświadczenie poruszyło ich serca. Czujesz, że tak to działa?

 

Wsparcie modlitewne to podstawa w tym wszystkim. Wspólnoty Domowego Kościoła w całym kraju i za granicą, modlą się o cud za wstawiennictwem sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego. Inne wspólnoty odmawiają różaniec, polecają na adoracjach i za przyczyną wielu świętych. Kapłani trwają na Eucharystii w mojej intencji. Wiele zgromadzeń zakonnych żeńskich i męskich włączyło mnie do swojej pamięci modlitewnej. To jest siła Kościoła. Można też kłócić się z Panem Bogiem, bo czemu by nie? On zna nas doskonale i trudno przed nim oszukiwać, jak ktoś z reguły jest temperamenty, a nagle staje w nieszczerej postawie pokory, „bo tak wypada”, tak został kiedyś nauczony, jakiś zasad, konwenansów i odnosi je również w relacji z Panem Bogiem. A modlitwa powinna być szczera. Sama doświadczyłam tego „kłócenia się” z Jezusem, gdy moi rodzice podczas pandemii zachorowali. Pomagając im każdego dnia w codziennym życiu i przezwyciężaniu choroby, zauważyłam, że moja relacja z Panem Bogiem stawała się wtedy szorstka, ale wiem, że była autentyczna.  Moje serce wtedy drżało i nie mogły go uspokoić żadne ogólnie przyjęte normy (z którymi się nie zgadzam). Czy moje doświadczenie porusza ludzi, którzy są daleko od Pana Boga i od Kościoła? Tego jeszcze nie wiem, ale mogę przypuszczać, że mogą dostrzegać, bo to jaką mamy relację z Jezusem i jaką wspólnotę tworzymy, w dużej mierze zależy od nas, naszych potrzeb i dążenia do poukładania ich.

 

Czy współczesny Kościół jest miejscem do wsparcia bliźnich?

 

Może wyjdźmy właśnie od tej modlitwy, która płynie różnymi strumieniami w mojej intencji. Więc w mojej ocenie szczera modlitwa niesie za sobą czyny. Ktoś kto trwa na modlitwie, otwiera się na drugiego człowieka. I tu niekoniecznie już chodzi o mnie, ale o odkrywanie, że wkoło nas jest wielu ludzi, którzy potrzebują kogoś drugiego, chociaż czasem tego głośno nie mówią. I to jest właśnie mój Kościół taki, w którym się wspólnie modlimy, ale też wspólnie działamy, wspólnie się bawimy, jesteśmy otwarci. Bardzo brakuje mi takiej codzienności w powszechności Kościoła (chociaż są piękne wyjątki), ale mam nadzieję, że będzie lepiej. Tym bardziej, że coraz więcej przykładów idzie z góry, zaczynając od papieża Franciszka czy wielu biskupów i kapłanów. Mam pewność, że czasy skostniałego Kościoła, gdzie na parafii ważniejszy od wspólnoty wiernych jest dobrostan księdza proboszcza już minęły. Dziś za rozwojem każdej parafii stoją rozmodleni ludzie, którzy zeszli z kanapy i tworzą piękne dzieła. A jeśli w tym wszystkim towarzyszy im kapłan, to moje serducho skacze do nieba z radości. W takim Kościele, który właśnie towarzyszy każdemu bliźniemu niezależnie od wiary, zamożności czy zdrowia będą rodzić się właśnie piękne powołania kapłańskie, zakonne by służyć ze świadomością.

 

Jak możemy Wam pomóc?

 

Od samego początku mamy duże wsparcie w rodzinie, wspólnocie, w gronie przyjaciół i wielu ludziach z otwartym sercem. To wsparcie objawia się w różny sposób, zarówno w modlitwie, jak też i w takim praktycznym, materialnym wymiarze. Ktoś podrzuca ciasto, pierogi, jakiś obiadek, by zdjąć z nas trochę domowych obowiązków. Inni dają nam nocleg i przemiłe towarzystwo w Warszawie, gdy jeżdżę na chemię czy badania. Jeszcze inni pomagają w ogarnięciu naszych dzieci, gdy z mężem wyjeżdżamy. No i jest też pomoc finansowa, która płynie różnymi strumieniami, bo budżet domowy w czasie choroby musi się sporo nawyciągać. Taka pomoc zdejmuje ciężar myślenia i kalkulowania – czy jechać na kolejne badania czy zapłacić za dodatkowe zajęcia dzieciaków. Założona zrzuta dała mi możliwość wyjechania na specjalistycznie badania do Kolonii, profesjonalne przetłumaczenie mojej dokumentacji medycznej na język angielski czy dostosowanie łazienki do moich aktualnych ograniczeń. Bo sił fizycznych często brakuje i w maratonie póki co nie pobiegnę. Ostatnio Iza Kołowska, która wspiera od lat wielu chorych w Ełku, zorganizowała festiwal walentynkowo – kulinarny, który po prostu pobił wszystkie rekordy i na zrzutce znowu mam odłożone kolejne pieniądze, by móc kontynuować leczenie.

Tak wygląda pomoc wszystkich wokół. Serce rośnie, że jest armia takich Aniołów. Jeśli ktoś z czytelników  ma potrzebę serca i możliwość dołączenia do tej armii, to zachęcam do modlitwy, a z tej modlitwy inne czyny same wypłyną, niekoniecznie w moim kierunku. Bo potrzebujących wsparcia jest wielu, ważne by otworzyć swoje serca.

 

https://zrzutka.pl/rrd6ae?fbclid=IwAR2bJlDbWut_tDUIvnffgEZaAEryVTF_9NkqNpZJ4dsy3x28RQfMHbhPVcQ

 

Dziękuję za rozmowę

Monika Rogińska

Możliwość komentowania została wyłączona.

Powiat Ełcki Święto mediów
Światowy Dzień Środków Masowego Przekazu obchodzony jest 24...
Powiat Ełcki Awans zawodowy nauczycielek
Cztery nauczycielki otrzymały z rąk Starosty Ełckiego akty nadania...
Powiat Ełcki Nowy samochód do przewozu osób niepełnosprawnych
Dom Pomocy Społecznej w Nowej Wsi Ełckiej pozyskał nowy samochód...
Powiat Ełcki Mali kolędnicy w starostwie
Kolędnicy ze Szkoły Podstawowej nr 4 im. prof. Władysława Szafera...
Prawa autorskie © dm.elk.pl 2015